Bibliotekarz. Książki czytam, nie wącham.
Lubię paralotnie, czekoladę i Chiny.
Nie pijam kawy. Mówię, co myślę. Mieszkam nad Tamizą.
Czy słyszeliście kiedyś o panu Kazimierzu Nowaku? Warto usłyszeć bo to wspaniała postać. Do niedawna prawie zapomniany, obecnie dzięki staraniom Łukasza Wierzbickiego, każdy ma okazję poznać historię pełnej przygód podróży Nowaka po Afryce. Kilka lat temu ukazała się wspaniała, przeznaczona dla starszego czytelnika książka Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd. Dla pasjonata podróży to pozycja obowiązkowa.
Od kilku dni mój Ancymon nie pozwala mi spać - uważa najwyraźniej, że środek nocy to doskonała pora na zabawę. Przy okazji nocnych harców nie zaszkodzi poczytać. A skoro mamy łączyć harce z lekturą to dlaczego nie poczytać o Kaziku harcującym po Afryce? Delektujemy się więc Afryką Kazika w dwojaki sposób - oboje cieszymy się lekturą a Bobo dodatkowo podgryza okładkę.
Afryka Kazika to zbiór króciutkich, bazowanych na reportażach opowiadań, napisanych bardzo prostym, przyjaznym dziecku językiem. Dzięki tej sympatycznej formie, solidnej bo twardej okładce i lekko dziwacznym ilustracjom mamy kawał dobrej literatury dla dzieci. Ta pozycja została już szeroko opisana na licznych blogach, portalach literackich i poleca ją fundacja Cała Polska Czyta Dzieciom. Nie bez powodu bo to po prostu świetna ksiażka. Do tomu dołączono mapę podróży Kazimierza Nowaka po Afryce więc dla starszych pociech można zorganizować interesującą lekcję geografii. Książka dostępna jest również w formie elektronicznej oraz jako audiobook. Dla każdego coś miłego.
Bardzo cieszą mnie inicjatywy takie jak ta, Łukasza Wierzbickiego. Od czasu pierwszej publikacji, poza Afryką Kazika, ukazały się między innymi: Polska Kazimierza Nowaka - przewodnik rowerzysty pióra Jacka Łuczaka - biografia podróżnika skupiona na "polskim" okresie jego życia, Afryka Nowaka Piotra Tomzy - opowieść o podróży po Afryce, jaką podjęli uczestnicy niezwykłego projektu rowerowego oraz ostatnio Kochana Maryś! Listy z Afryki. Tom I - zbiór listów do żony, które podróżnik wysyłał przez okres swoich afrykańskich wojaży. Ta ostatnia pozycja właśnie się ukazała a ponieważ już niedługo lądujemy z Ancymonkiem w Polsce, nie omieszkam splądrować księgarni...toż to musi być epistolograficzna uczta!
Bardzo zachęcam do zapoznania się z historią Kazimierza Nowaka, lekturą jego reportaży. Szczególnie w wersji dla dzieci. W końcu, kto powiedział, że tylko duzi ludzie mogą podróżować palcem po mapie?
Bardzo ciekawy głos Justyny Sobolewskiej w kwestii modnego ostatnio wyzwania czytelniczego.
Osobiście czuję się nieco przytłoczona pogonią za ilością przeczytanych książek i lansem na bycie istotą czytającą. Nie dzielę ludzi na lepszych i gorszych ze względu na ich poglądy czytelnicze. Męczy mnie szkalowanie tych, którym przypadły do gustu perypetie Christiana Greya i innych bohaterów literatury popularnej. Czytanie to przecież nie obowiązek tylko forma spędzania wolnego czasu.
Czytajcie ludzie, co chcecie i gdzie chcecie i ile chcecie. Nie chcecie to nie czytajcie. Pamiętajcie jednak, że czytanie to nie konkurencja sportowa. Punktów u współobywateli nie zdobędziecie a jedynie poprawicie notowania u własnego ego ;)
Dla nieczytających mam bardzo ładnie pachnącą książkę z rekomendacją mojego Ancymona. Pachnie bosko. Aż chce się zjeść.
Joanna Krzyżanek "Bajka pachnąca czekoladą"
Wraz z synkiem eksploruję przebogatą literaturę dla dzieci. Jeśli ktoś jest zainteresowany, proponuję zaprzyjaźnić się z Pomelo - słoniem ogrodowym mieszkającym pod dmuchawcem. Ramona Bădescu jest autorką uroczej serii o przygodach i przemyśleniach tego sympatycznego stworka.
Polecam ze względu na ciekawego bohatera i nietuzinkowe poczucie humoru.
Jestem świeżo po lekturze Gniewu niejakiego Miłoszewskiego Zygmunta. Miałam okazję przeczytać pozostałe książki tego autora i postanowiłam, że skoro jego ostatnia powieść bije rekordy na listach literackich bestselerów i skoro kapituła Paszportów Polityki doceniła jego starania to skuszę się mimo wszystko. Mimo wszystko bo po kuriozalnym Bezcennym obiecałam sobie nigdy nie zaglądać do kolejnych powieści tego pana. Rozczarowania dużego nie było gdyż nie oczekiwałam arcydzieła. Zakończenie Gniewu rozłożyło fabułę na łopatki no ale - cytując klasyka - zdarza się.
Co mnie ostatnio ubodło w związku z Miłoszewskim? Nie to, że dostał Paszport Polityki i nie to, że ponoć ubrał się niestosownie do sytuacji. Nawet na jego "wystąpienie" nie zareagowałam zbyt emocjonalnie. Nie spodobało mi się natomiast jego pokrętne tłumaczenie z tegoż wystąpienia.
"...Kultura to nie jest rozrywka migająca i kolorowa. To sztuka buntu, sztuka myślenia, sztuka zadawania pytań, sztuka tego, że jesteśmy myślącymi, chcącymi więcej obywatelami. "
No panie Zygmuncie, kultura bywa i szara i w kropki ponieważ jej odbiorcy mają różnorakie potrzeby, które niekoniecznie mogą zostać zaspokojone poprzez muzykę Szostakowicza i teatr Warlikowskiego. Jedni wybiorą kryminał z Szackim w roli głównej a inni - tak zwane polskie komedie romantyczne. Odbiorcy mają wybór i dobrze! Obywatele nie staną się bardziej myślący jeśli zamkną się w kapsułach jedynie słusznej kultury wysokiej.
"Jestem artystą, który w swojej karierze nie wziął od państwa ani złotówki. Jest to biznes w 100 proc. prywatny. Ja się nie dopominam o kasę Tylko o to, by stało się coś takiego, by kultura przestała być w pogardzie i zaniechaniu..."
OK, jest pan, panie Miłoszewski, artystą. Ostatnimi czasy namnożyli się nam artyści, co ma czasami swoje plusy bo udaje się spośród nich wyłowić nieliczne perełki. Jednak skoro biznes artystyczny to biznes prywatny to nie ma sensu warczeć na urzędników bo przecież oni na prywatne biznesy kasy nie wykładają. Inna sprawa, że nakłady na kulturę z państwowego budżetu systematycznie spadają, jednak naiwnością byłoby uwierzyć, iż przy ich potencjalnym wzroście ludzie rzuciliby się do bibliotek i teatrów jak do Lidla, przy okazji promocji filetów z karpia. I przykro mi to pisać ale może zanika kultura czerpania z kultury? A na to urzędnicy mają jedynie wpływ pośredni. Więc upraszam wszystkich rozczarowanych artystów by jeśli już coś ogłaszają, to niech to będą ich nowe dokonania, nie próżne marudzenie na urzędników.
Ostatnimi czasy, na łamach polskiej prasy, przetoczyła się prawdziwa batalia o sienkiewiczowską prozę. Niektóre momenty były bardzo ostre, wręcz lekko nieprzyzwoite, niektóre wypowiedzi porażały naiwnością. Z uwagą przeczytałam zarówno uwagi Romana Pawłowskiego jak i Andrzeja Saramonowicza oraz Krzysztofa Vargi. I wiecie, co? I myślę, że Pawłowski ma sporo racji. Jestem wręcz zakochana w Quo Vadis, sięgam po tę wspaniałą lekturę ilekroć mogę. Ale Trylogia to co innego. Nigdy nie była li i jedynie klasyką powieści przygodowej czy prozą historyczną. Za Trylogią zawsze szedł MIT.
Co uważam za słuszne w rozumowaniu Pawłowskiego? Trylogia mitologizuje te narodowe przywary i postawy, które charakteryzowały społeczeństwo polskie w dawnych wiekach - zamiast zdrowego rozsądku, chłodnego oglądu sytuacji mamy u Sienkiewicza obraz silnej szlachty, która rzuca się z szabelką na wszystko, co Rzeczypospolitej zagraża. Jak ma się ta wizja do realiów historycznych, które doprowadziły do przykrych konsekwencji? Konsekwencji, których po dziś dzień piewcy Trylogii wybaczyć przodkom nie mogą.
Oczywiście pięknym jest patriotyzm, ale czasem należałoby wykazać nieco krytycyzmu. Polemizujący z Pawłowskim, Saramonowicz i Varga skupiają się na niewątpliwie bogatej polszczyźnie i dobrej konstrukcji powieści. Pawłowski dostrzega coś zupełnie innego. W szkołach za moich czasów ( nie tak wcale odległych), podczas omawiania Potopu nie skupiano się na warstwie językowej tylko na "krzepieniu serc" - micie Rzeczypospolitej złotego wieku, gdzie byliśmy piękni i wspaniali a granica kraju od morza do morza się rozciągała. W ten idylliczny obraz zapatrzone były pokolenia Polaków, którzy niezbyt chętnie poddawali ocenie krytycznej sytuację społeczno - polityczną kraju, w którym przyszło im żyć, zarówno w czasach Kmicica jak i późniejszych.
Obaj dyskutanci rzucili się niczym Wołodyjowski do walki z przytoczoną przez Pawłowskiego Grą o Tron. Że brutalna i krwawa, zachęcająca do przemocy itp. Trudno byłoby podpiąć sagę Martina pod serię Poczytaj Mi Mamo, jednak biorąc pod uwagę przytoczone przez redaktora dane o polskim czytelnictwie
( a nie jak chcieliby dyskutanci o hektolitrach krwi i upadku obyczajów w Westeros) to z całym szacunkiem - narodowe czytanie Trylogii jest po prostu pomysłem nietrafionym. Z kilku powodów. Po pierwsze jeśli namawiać do czytania to nie pięciotomową sagą historyczną napisaną w języku dla wielu niezrozumiałym bo niewspółczesnym. Po drugie jeśli Prezydent chce pomóc w aktywizacji czytelniczej to powinien raczej skoncentrować się na literaturze współczesnej, bliższej dzisiejszemu czytelnikowi - mogę polskiej prozy współczesnej nie lubić ale żyję tu i teraz a nie czterysta lat temu.
A dziś czytam sobie felieton Saramonowicza o tym, że nieczytające kobiety są dla niego na równi z kobietami niemyjącymi się. Cóż panie Saramonowicz - niedawno radził pan by Trylogię przepisywano na receptę a tutaj taki klops. Niestety w dzisiejszych czasach nieczytający, jeśli w ogóle decydują się cosik przeczytać, to raczej nie będą to lektury, które w oczach Saramonowicza "przykryją braki w uzębieniu inteligencji". Trylogia nawet za darmo sprawy nie uratuje.
Całe to zamieszanie "wymusiło" na mnie decyzję by ponownie przyjrzeć się Trylogii, pierwszy raz od czasów licealnych, po raz pierwszy z nieprzymuszonej woli i z silnym postanowieniem wytrwania. Może spojrzę na Potop życzliwszym okiem? Może Helena przestanie kojarzyć się wyłącznie ze zdrewniałą dziewczyną Bonda? No i po raz pierwszy nie będzie mi straszne dźwiganie tomiszczy - wszystko ładnie i razem zmieściło się na czytniku. A teraz - udaję się ku Dzikim Polom. Hej!
Narodziny Ancymona wprowadziły nieco zamieszania w naszym życiu - jesteśmy na etapie przeprowadzki. W moim życiu czytelniczym również wiele się zmieniło - dawnymi czasy czytałam bardzo bardzo dużo. Teraz czytam zdecydowanie mniej bo mogłabym godzinami wgapiać się w ancymonowe oczęta :) W przerwie między gapieniem się a układaniem paneli podłogowych, dzięki uprzejmości przyjaciół, łyknęłam dwie książki: jedną doskonałą a drugą mocno nijaką.
Czy pamiętacie taki czas, gdy na ustach wszystkich (nagłówkach wszystkich i nominacjach wszelakich) był Bukareszt Małgorzaty Rejmer. Pisałam, że akurat ta pozycja raczej średnio mi leżała i nie przychylam się do wszechobecnych achów i ochów. I w lipcu Czarne uraczyło mnie lekturą o śniegu, niekończącej się nocy i masie interesujących ludzi zamieszkujących Longyearbyen. Kto nie czytał niech smaruje pędem do księgarni lub zajrzy na ten blog i sprawdzi, czy aby gdzieś nie czai się promocja na ebooka. Bo moi mili, Białe. Zimna wyspa Spitsbergen Ilony Wiśniewskiej to majstersztyk literacki. Piękny reportaż o niezwykłym miejscu, który z jakiś niezrozumiałych dla mnie powodów, nie uzyskał należnego mu rozgłosu. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że to jedna z najlepszych książek jakie czytałam w ostatnich latach. Ilona Wiśniewska opowiada o ludziach i o czasach, o wyborach i o dziwnych kolejach losu mieszkańców Spitsbergenu. Zdecydowanie wygrywa w kategorii "jak do tej pory najlepsze polskie non fiction 2014".
Czas na duże rozczarowanie. Bardzo lubię Marka Krajewskiego, bardzo lubię jego powieści i bohaterów okupujących stronice jego książek. Nieukrywam, że Ebi Mock jest moim faworytem i bardzo brakowało mi go w minionych latach gdy pałeczkę przejął Edward Popielski. W najnowszej opowieści Krajewskiego dzieje się jeszcze gorzej niż w jego poprzednich powieściach. Mam wrażenie, że pokłady zaangażowania w historię niezłomnych detektywów wyczerpały się a autor nie ma ani siły ani ochoty by tchnąć w serię - niegdyś znakomitą - nowe życie. Marek Krajewski ostatnio zadeklarował, iż Ebi powróci do przedwojennego Breslau. Jeśli tak, to błagam by wrócił z przedwojenną werwą i kulinarnym wyczuciem ponieważ Władca liczb był zwyczajnie niestrawny. Czas powiedzieć "papa" Edziowi Popielskiemu. Przynajmniej w obecnym wydaniu.
Czy jest tu ktoś, kto czytał wspomniane przez mnie książki? Jakieś refleksje? Dzielcie się!
Zaznaczam, że na książki Katarzyny Bondy trafiłam niejako przez przypadek. Bobo kręci się i wierci, nie daje wygodnie się ułożyć. Lektura musiała być raczej z tych niewymagających a do takich zaliczam kryminały. Brutalnej szczerości z gatunku Śmierci w Breslau nie oczekiwałam. I dobrze. Okrutnie mnie zmęczyły historie z życia Huberta Meyera, zdolnego profilera, psychologa, który największy problem ma sam ze sobą.
Zagadka w każdej z powieści to inny kaliber społeczny i geograficzny, raz zbrodnia popełniona zostaje na tak zwanym końcu świata, we wsi przy wschodniej granicy gdzie ofiarą pada celebrytka, w drugiej książce (Tylko martwi nie kłamią) akcja przenosi się do Katowic, w ostatniej - Florystce - niechciany Meyer pomaga białostockiej policji. Nie mogę zarzucić autorce braku orientacji w tematyce społeczno - obyczajowej ponieważ całkiem nieźle wychodzi jej opowieść o realiach świata filmu, świata układów i rzeczywistości wschodniego pogranicza. Te elementy zaliczam na plus.
Wymiar kryminalny nie jest już tak interesujący. W przypadku Sprawy Niny Frank mogło być całkiem interesująco a wyszła nudna i przegadana historyjka, o nieszczęśliwym, chorym facecie Mówiąc krótko złoczyńca nie miał jaj. W Tylko martwi nie kłamią zbyt łatwo domyślić się można, jak zakończy się cała sprawa a końcowe rozdziały książki były przydługie i nieinteresujące. We Florystce cała sprawa była tak skomplikowana i tak nieziemsko nierealna, że mniej w więcej w połowie miałam szczerą ochotę rzucić książką w nurt Tamizy.
Sam Hubert Meyer to raczej nieciekawy typ, niby wygadany i inteligentny ale kompletnie pozbawiony inteligencji emocjonalnej. Sprytny ale nie dba o innych i o siebie, nierozgarnięty i momentami bezmyślny. Nie potrafiłam go polubić. Są za to dwie postacie, które bardzo przypadły mi do serca: drugoplanowy szeryf ze wchodu, obrońca prawa z Mielnika - Eugeniusz Kula. Policjant, który rozbawił mnie do łez i sprawił, że Sprawa Niny Frank była całkiem przyjemnym czytadłem oraz podinspektor Szerszeń z Tylko martwi nie kłamią, przesympatyczny stróż porządku z katowickiej komendy. Kobiety, przynajmniej te żyjące, w powieściach Katarzyny Bondy to dziwaczne indywidua z przeszłością, które z rzeczywistością radzą sobie średnio. Żadna nie wywołała u mnie cieplejszych uczuć.
Chyba nie jestem fanką polskich kryminałów, nie rozumiem tych achów i ochów nad Miłoszewskim i Bondą. Lubię klimaty z wódką i ogóreczkiem rodem z Breslau. U Bondy nie ma finezji, fabuła jest nudna a profiler Meyer to kolejny nijaki bohater, skazany na zapomnienie.
Londyn NW to nie jest miła książka. Wbrew wszystkiemu, co o niej powiedziano i napisano. To zlepek wszystkich tych elementów londyńskiego krajobrazu, których nie lubię. Przykro mi, że odbieram lekturę tej powieści tak osobiście, ale będąc postronnym obserwatorem życia londyńczyków nie tylko z NW, nie mogę wyłącznie klaskać. Za dużo widzę i zbyt mocno dotyka mnie postawa ludzi podobnych bohaterom Zadie Smith.
Po primo - lekturze towarzyszy chaos narracyjny. Strzępki nieprzemyślanych zdań, dziwaczne sytuacje, które autorka kreuje na rzeczywiste, zaawansowana głupota i bezmyślność czwórki bohaterów doprowadzają mnie do szału. Opisywana przez Smith nieporadność życiowa, która w oczach postaci urasta do rangi atutu wzbudza we mnie daleko idącą niechęć, Autorka pochodzi z Jamajki, pisze więc o perypetiach ludności napływowej. Czytając o tym, jak trudno jest się odnaleźć w nowej rzeczywistości, jak ciężko przebić się i zdobyć upragniony cel, przypominam sobie tych wszystkich jęcząco - marudzących delikwentów, którzy ustawiają się w kolejkach po pomoc bo są "niezaradni życiowo". Większość nawet nie spróbowała pomóc sobie samemu.
Secundo - w Londyn NW Leah wzbudza politowanie swoją porażającą naiwnością. Daje się oszukać koleżance ze szkolnej ławy, której tak bardzo nie zależało by do czegoś dojść. Kobieta ma problemy emocjonalne, nie potrafi właściwie zareagować w obliczu sytuacji kryzysowej i wiecznie ucieka. Dalej - Natalie ( a właściwie Keisha), której udało się osiągnąć zawodowy sukces. Tego sukcesu nie osiągnęłaby bez zmiany karaibsko brzmiącego imienia, przynajmniej w jej mniemaniu. Prawda o niej jest jednak taka, że jest sfrustrowaną kobietą o zgorzkniałym charakterze, chlubiącą się ilością funtów na koncie i przypominającą wciąż bliskim o swoim, jednak powierzchownym, sukcesie. Nathan, niegdyś bożyszcze a teraz strzęp człowieka bez szans na poprawę sytuacji oraz Felix, człowiek skazany na niebyt.
Czytam, że Londyn NW to epopeja miasta, miasta które tak strasznie wpływa na ludzi. Muszę zaprotestować bo to nie miasto dokonuje wyborów tylko jego mieszkańcy. Co prawda w NW nie mieszkam ale kiedyś mieszkałam w okolicach Banglatown. Pracuję w SE. Mechanizm jest dokładnie ten sam - ta sama beznadzieja, skłonność do obwiniania wszystkich za swoją niedolę, niechęć wobec każdej propozycji zmian i wszechobecna postawa roszczeniowa. Widzę to na co dzień i z całą pewnością nie chcę o tym czytać. Boli mnie, że każe mi się współczuć, cierpieć razem z bohaterami. Sama, gdy przyjechałam nie miałam wiele. Ale hartu ducha i odwagi mi nie brakowało bo wiedziałam, że tylko w ten sposób mogę osiągnąć zamierzony cel. Grać kogoś innego nie musiałam.
Dlaczego autorka nie daje swoim bohaterom szansy na lepszy los? Dlaczego skazuje ich na egzystencję w wiecznej beznadziei? NW nie determinuje kolei losu Leah i innych. Sami o nim stanowią. Przykre, że wywodząca się ze środowisk imigracyjnych Zadie Smith powiela powtarzane od lat stereotypy i pogłębia jeszcze bardziej różnice między takimi miejscami jak NW a tymi niby bardziej posh. Nikt tu happy endu nie oczekuje. Po prostu obiektywnego spojrzenia na sytuację, bez gorzkich żali.
Mam wielki sentyment do podróży kolejowych i nie mogłam odmówić sobie zakupu książki Piotra Milewskiego. W końcu traktuje ona o najwspanialszej z możliwych kolejowych przygód, na jakie może zdobyć się żądny doświadczeń pasjonat tej formy podróżowania. Tym bardziej jest mi przykro, że chyba nie wszystko poszło tak, jak sobie zaplanowałam. Z całą pewnością Transsyberyjskaopowiada o podróży przez rosyjski bezkres ale za mało w tej książce... kolei!
Być może przychylniej spojrzałabym na lekturę gdybym wcześniej nie znała książek Krystyny Kurczab - Redlich (świetne Głową o mur Kremla), Igora T. Miecika czy Colina Thubrona. Między innymi dzięki tym autorom nie jest mi obca rzeczywistość społeczno - polityczna Rosji a tej kwestii poświęca Piotr Milewski wiele uwagi. Za wiele moim zdaniem. Większość czytających skusi się na książkę ponieważ zasugerują się chwytliwym tytułem, najprawdopodobniej wskazującym na temat przewodni. Ci, którzy zajrzą do opisu również poczują dreszcz emocji. Natomiast autor robi sobie przystanki po drodze i zanudza czytelnika opowieściami o między innymi Dniu Zwycięstwa, daczy pod Jekaterynburgiem i występach cyrkowców w Moskwie. Te fragmenty ogromnie mnie znużyły i niestety nie znajduję uzasadnienia dla ich obecności w książce.
Co innego, gdy Piotr Milewski pędzi pociągiem w stronę Pacyfiku i odbywa bardzo interesujące rozmowy z współpasażerami. Te spotkania są niezwykle żywe, konwersacje soczyste, niejednokrotnie zakrapiane...zalewane będzie lepszym określeniem, alkoholem, prawdziwe i opowiadają historie z różnych zakątków Rosji, z różnych środowisk - jak nie weseli poborowi to maratończyk - striptizer. Można się uśmiechnąć ale i nachodzi czytelnika refleksja nad kondycją tego ogromnego kraju, w którym wszystko się może zdarzyć. Najlepiej będzie powiedziec, że fragmenty pociągowe wyszły autorowi lepiej od tych spoza szyn.
Ogromnym atutem są natomiast dzieje Kolei Transsyberyjskiej, jakim Milewski poświęcił wiele uwagi. Są to opowieści z wcale nieodległej przeszłości, o których warto poczytać bo Rosja to w końcu coś więcej niż carat, Stalin i uosobienie zła. Przyznaję, że właśnie fragmenty dotyczące budowy wielkiej żelaznej drogi cenię sobie w tej książce szczególnie. Czy sięgnąć? Można i generalnie warto. Ale nie jest to to, co kolejowe tygryski lubią najbardziej.
Jako że ostatnie tygodnie spędzam niczym zombi - praca i sen na przemian z pakowaniem i załatwianiem formalności kredytowych, ostatnią z rzeczy, o jakiej myślałam było czytanie. W ramach współpracy z moim kopiąco - wiercącym się synem praktykowałam głośne czytanie Pana Samochodzika oraz Tomków Wilmowskich. Jednak nadszedł taki moment, w którym poczułam potrzebę ładu i mimo protestów małego, sięgnęłam po najnowszą książkę Pauliny Wilk. I to był dobry powrót do starych przyzwyczajeń bo i autorka snuje swoje refleksje potoczystym językiem a i temat porusza niezmiernie ciekawy, a dla mnie, reprezentantki pokolenia urodzonego na początku lat 80-tych, bardzo ważny.
Paulina Wilk w Znakach szczególnych wspomina swoje dzieciństwo, w niewielkim mieście, na wojskowym osiedlu, w barwnej rzeczywistości lat osiemdziesiątych. Wielu może powiedzieć, że określenie "barwnej" w odniesieniu do Polski tamtego czasu, to duża przesada ale nie dla mnie i zapewne nie dla wielu innych dzieciaków, które doświadczyły smaku ptysia w brązowej butelce. Pamiętam niekończące wycieczki po ogródkach działkowych, podczas których ukradkiem podkradało się maliny i śliwki, godziny spędzone na "huśtawkach" wśród brzóz oraz kilogramy wyjedzonego Visolvitu (Vibovitu nie lubiłam ;)). Nie mam co prawda doświadczeń osiedlowych, ponieważ wychowałam się w domu z ogrodem ani doświadczeń kościelnych, ponieważ w domu nie było takich tradycji ale podobnie jak Paulina Wilk, pamiętam marnej jakości zeszyty, jeden jedyny telewizor, pogaduchy z koleżankami na Bardzo Ważne Tematy oraz wakacje nad polskim morzem, kiedy to podróżowałam na "półce" w maluchu a dziadkowie nie odmawiali mi jagodzianek, które pochłaniałam w gigantycznych ilościach. Pamiętam też czas, kiedy nasze podręczniki stały się pstrokate, sklepiki szkolne zaprzestały sprzedaży gum - kulek a dzieciaki licytowały się na kwoty zarobione na komunijnej hucpie.
Jednak to nie o tym są Znaki szczególne. Książka opowiada o kolejach losu pokolenia tamtych lat. Mówi o radosnym dzieciństwie, o zmianach, jakie nadeszły i wpłynęły na nasze życie, o szaleństwie, jakie ogarnęło wielu na myśl o iluzji, która wtedy wydawała się być kluczem do sukcesu w przyszłości. Paulina Wilk pisze o rozczarowaniach, jakich doświadczyli ci z pokolenia, którzy zachłysnęli się swobodą i możliwościami, popłynęli z prądem nowoczesności, dali się omamić magii certyfikatów i europeistyki i prawie obudzili się z ręką w nocniku. Jednak nie znajdzie tu czytelnik wymówek i narzekań bo jest to przede wszystkim historia pokolenia, jego doświadczeń i wyborów, które wciąż stoją przed nami. Autorka pisze między innymi o kryzysie autorytetów, z jakim mierzymy się od początku okresu przemian, o emocjach, które towarzyszyły wielu w momencie przystępowania Polski do NATO i UE, o naszym braku wiary w rodzicielskie rady i o zupełnie odmiennym stosunku do życia społecznego, w którym plastikowy pieniądz i smartfon zastępują dotychczasowe, tradycyjne formy współżycia.
Nikt nie mówi, że dawniej było lepiej. Było po prostu inaczej. Po wielu latach euforii, powoli wracamy do ogródków działkowych by wyhodować własne pomidory i marchew, mamy więcej dystansu do rzeczywistości i jesteśmy bardziej sceptyczni gdy trzeba zagłosować na potencjalnego reprezentanta narodu. Historia zatacza koło, nieustannie nas uczy i nie pozwala na ślepą wiarę w conradowskie "tak trzeba". Miałam to szczęście, że ominął mnie pęd do bycia na szczycie, nie pokładam ślepej wiary w Unię Europejską, nie płakałam po papieżu i nie kierują mną gusła smoleńskie. Mam jednak świadomość, że moje przeszłe doświadczenia z dzieciństwa, rodzinne wypady Szlakiem Orlich Gniazd i otwartość najbliższych na dialog z każdym, kto chciał rozmawiać, uczyniły mnie właśnie taką, jaką się staję. Bo nie wierzę, że ten proces kiedykolwiek się skończy. Paulina Wilk też chyba nie.
To moje drugie podejście do pisarstwa Piotra Głuchowskiego. Poprzednio zostałam skatowana mentalnie naiwnością redaktora Pruskiego - głównego bohatera. Tym razem było o ciut lepiej. Być może dlatego, że Robert Pruski nie jest centralną postacią powieści. A być może dlatego, że akcja płynie w miarę wartko a ilość absurdów została zminimalizowana. Przy okazji powieści Umarli tańczą mieliśmy do czynienia z bardzo irytująco prowadzoną narracją gdzie redaktor Pruski tropił soczyście krwistego, ociekającego podłością żołnierza - psychopatę. Oczywiście armii jedynej niesłusznej.
W przypadku Lodu nad głową coś się dzieje. I dzieje się cały czas z przynajmniej kilku kierunków. Osią opowieści jest spisek - w Polsce to popularny ostatnio temat, który zainspirował niejednego twórcę political fiction. Głuchowskiemu całkiem wyszło, nie ma co narzekać. Co prawda do mistrza gatunku Antoniego M. sporo mu brakuje ale Lód nad głową trzyma w napięciu przez większość czasu. Otóż prominentny polityk stawia się na spotkaniu z innymi prominentami i dochodzi do zamachu, w którym ginie wiele osób. Ze względu na zajmowane stanowisko służby wszelakie dochodzą do wniosku, że celem był polityk. Jedynie student dziennikarstwa dzięki swojej dziewczynie - albo raczej dziewczyna sama z siebie, pisze raport, który stawia odmienne i bardzo odważne tezy. Zaczyna się polowanie.
Dwa elementy powieści szczególnie przypadły mi do gusty. Po pierwsze skomplikowane relacje Roberta Pruskiego z kobietami. Bo facet jest w niby związku z Iwoną, znaną nam z poprzedniej książki ale jednocześnie chętnie odwiedza swoją byłą żonę, która - jak się dowiadujemy rozstała się ze swoim macho-chłopakiem bo, między innymi jej wybujałe seksualne ego potrzebowało czegoś innego. Paradoksalnie stosunek Roberta do obu kobiet mocno mnie irytował ponieważ facet nie może zdecydować się, czego tak naprawdę chce: z Iwoną się nie układa ale redaktor nie dąży do rozwiązania problemu. Z byłą żoną natomiast powoli zaczyna się układać...To zawieszenie powoduje, że sytuacja Roberta irytująco mnie intrygowała i zła jestem na autora, że nadal nie wiadomo czy to zawikłanie kiedykolwiek się wyjaśni.
Drugi element - ponownie nie związany z osią książki - to synowie redaktora z ich wojenkami o pierdoły, wyzywaniem od gejów i krucjatusami. Uśmiałam się bo nad tymi dzieciakami ewidentnie nikt nie panuje.
Moje zastrzeżenie skieruję jednak w stronę epatowania seksualnością. To, że ktoś komuś kiedyś coś zrobił to i dobrze. Ale nie ma Piotr Głuchowski takiej zdolności do pisania o seksie jak na przykład Marek Krajewski, który nawet w obrzydliwych okolicznościach przyrody nie musi uzasadniać stosowanego stylu. U Krajewskiego to pasuje i tak musi być. U Głuchowskiego grubość penisa wysokiego rangą przedstawiciela służb specjalnych wydaje się zbędna. Nie pasuje.
Lód na głową to całkiem przyjemna książka, która zapewni kilka godzin lekkiej, krwawej rozrywki. Bez fajerwerków ale i bez rozczarowań. Dokładnie to, czego się spodziewałam. W głębi duszy marzę jednak by trafić na książkę, która połączy wątki sensacyjne z pazurem pisarstwa Agathy Christie. Niech mnie coś w końcu zaskoczy!
Chciałabym by ci, którzy obecnie tak chętnie produkują literaturę podróżniczą i pouczają swoich stąpających po omacku czytelników, zdobyli się na szczerość i dystans, które pięknie zaprezentował Nicolas Bouvier w swojej książce - wspomnieniu z podróży. Problem polega tylko na tym, że w dzisiejszych czasach pisarz często samozwańczo wstępuje na ambonę, by głosić filozofię podróżniczej światłości, nie pozwalającą czytelnikowi na skorzystanie z zasobów własnej inteligencji i jednocześnie zatykając usta bohaterom bo ci mogliby zagłuszyć pisarski słowotok.
U Bouviera znajdziemy coś innego. Znajdziemy opowieść o dawnej Europie, która powoli odradza się po latach wojennej zawieruchy, o Turcji czarującej nas zapachami i o Afganistanie, którego już nie ma. Nicolas Bouvier wraz z przyjacielem Thierrym Vernetem gdzieś na początku lat pięćdziesiątych postanowił dotrzeć do Indii. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie metoda: kapryśny środek transportu, mocno ograniczone fundusze oraz szalony pomysł przedzierania się bezdrożami Bałkanów, Turcji, Iranu i Afganistanu. Ale esencją tej klasycznej już książki nie jest podróż sama w sobie. To postrzeganie tego nieistniejącego już świata przez nieopierzonego młodego człowieka, który wraz z każdym przebytym kilometrem i każdą odbytą rozmową, staje się dojrzalszy i bardziej świadomy tego kim jest i kim się staje. Na początku lekko arogancki, napotyka problemy, które pomagają mu rozwiązać przypadkowi ludzie. Każdy z napotkanych ma swoją historię, każda droga snuje swoją opowieść. Każdy dzień to lekcja pokory.
Z perspektywy współczesnego czytelnika można śmiało powiedzieć, że Bouvier wybrał się w podróż po świecie, który dla nas już nie istnieje. Bałkany zryte snajperskimi kulami, Iranem dwadzieścia lat po opisanej w Oswajaniu świata podróży wstrząsnęła rewolucja a Afganistan to synonim odczłowieczenia. Tym bardziej interesujące wydają się opowieści Polki, którą wiatr historii przywiódł do Turcji czy właściciela knajpki, gdzieś na końcu świata.
Styl pisarski autora oraz rysunki jego przyjaciela wspaniale się uzupełniają. Nie ma tu wielkich słów, pompatycznych gestów. Jest prostota i zachwyt nas krajobrazem, architekturą i kulturą. Nawet gdy Vernet opuszcza przyjaciela by dołączyć do narzeczonej a nasz autor zmuszony jest podróżować owinięty w dywan na pace lokalnej ciężarówki, pomimo chłodu i głodu, zachowuje tę samą, wolnomyślicielską i otwartą postawę wobec przeciwności losu.
Nicolas Bouvier napisał jeszcze kilka książek traktujących o podróżach. A odwiedził między innymi Cejlon, Irlandię i Japonię. Ta pierwsza podróż okazała się być chyba najważniejszą. Autor zmarł w 1998 roku w Genewie. Pozostawił po sobie nie tylko cenny dorobek literacki ale i budującą myśl, iż "Dalekie podróże mają to do siebie, że przywozi się z nich coś zupełnie innego niż to, po co się pojechało". Oby to przesłanie towarzyszyło wszystkim adeptom wypraw nieznane.
Po przyznaniu Literackiej Nagrody Nobla na Mo Yana spadły gromy. Bo popiera dyktatorskie rządy komunistów, bo nawet nie próbuje się odcinać od stosowanych w Chinach metod perswazji. Zawsze mnie te docinki bawiły ponieważ nikt nie ma obowiązku wierzyć w jedyną słuszną postawę ideologiczną, reprezentowaną przez przedstawicieli Zachodu. Mo Yan przede wszystkim tworzy piękną i ponadczasową literaturę i to o niej, a nie o jego poglądach powinno się dyskutować. I jeśli ktoś nie miał przyjemności czytać powieści Obfite piersi, pełne biodra, to po Klan Czerwonego Sorga sięgnąć wręcz powinien.
Nie chcę rozwodzić się nad treścią, kupując lub pożyczając książkę można zerknąć na obwolutę. Pokrótce powiem, że to opowieść o kilku pokoleniach rodziny, żyjącej w burzliwym XX wieku. Cóż, brzmi to troszkę jak podsumowanie powieści Danielle Steel ;) Nic bardziej mylnego! Jeśli znacie takie książki jak Dzikie łabędzie. Trzy córy Chin Jung Chang, lub Dziki imbir Anchee Min lub opublikowaną niedawno Rzeź Nankinu Iris Chang to Klan Czerwonego Sorga przypadnie Wam do gustu. I tutaj moja cicha rekomendacja dla Literatki Kawy- w swoich literackich podróżach może zawędruje również do Chin :)
Sorgo
Są dwa elementy, które urzekły mnie w tej powieści. Pierwszy to warstwa historyczna. Chiny XX-go weku znane są czytelnikowi głównie za sprawą bandyckiej polityki Mao Zedonga. i trudno się temu dziwić skoro jego osiągnięcia na polu ludobójstwa i katorżniczej działalności na zawsze pozostaną symbolem społecznej tragedii milionów Chińczykow. Przed nastaniem ery Mao, Chiny przeżyły również napaść ze strony Japończyków, którzy pod względem brutalności niczym nie ustępowali najsławniejszym w tej dziedzinie. Właśnie na tle burzliwej, krwawej historii oglądamy losy trzech pokoleń, uwikłanych w losy kraju i narodu. Bohaterowie to ludzie pełni determinacji, odważni i nie bojący się stawić czoła przeciwnościom losu, których w tej opowieści nie zabraknie.
Drugi istotny element to plastyczność obrazu, jaki maluje autor. Proza Mo Yana jest barwna, pełna zapachów i smaków. Autor tak sprawnie prowadzi narrację, iż momentami siedząc w fotelu z książką w ręce, słyszymy szum Rzeki Czarnej Wody i w wyobraźni dostrzegamy pluskające się w niej czerwone węgorze. Zacytuję początkowe fragmenty: Na wilgotnej ziemi rysowały się cieniutki ślady krabów. Kiedy zaczynały wiać jesienne wiatry, przynoszące chłody, stada dzikich gęsi odlatywały na południe, tworząc na niebie klucze w kształcie linii prostej albo znaku człowiek. Ta proza jest po prostu piękna, nasycona kolorami i przynosząca czytelnikowi ukojenie. Niejednokrotnie rozkoszując się kolejnymi zdaniami, przywoływałam w pamięci ustępy z Nie ma ekspresów przy żółtych drogach Stasiuka. Bo to ten sam rodzaj pięknego przekazu, który tylko nielicznym autorom udaje się wydobyć na światło dzienne.
Różne dziwne i jadalne rzeczy - Dali, Yunnan
Na koniec chciałabym zwrócić uwagę na maleńki choć dla wieku kontrowersyjny fragmencik, dotyczący spożywania psów. Chińczycy je jedzą (zresztą jedzą również inne dziwne rzeczy), pod różnymi postaciami, na targach można niejednokrotnie dostrzec psinę zwisającą z haków. Cóż, taki obyczaj. W książce bohater w pewnym momencie zmuszony jest spożyć psią głowę i jest to opis mocno naturalistyczny. Jeśli czytelnik jest wrażliwy, radzę pominąć - odbędzie się to bez szkody dla dalszej lektury :) Bardzo polecam tę fascynującą powieść. Klan Czerwonego Sorga to wspaniała, mocna, momentami zabawna opowieść o Chinach i nie tylko. Jako, że jest to jeden z pierwszych utworów Mo Yana, z pewnością zachęci do eksploracji, jeśli nie jego twórczości, to przynajmniej tematu dwudziestowiecznych Chin
Degen, Yunnan
Wstyd będzie się przyznać, że dopiero po lekturze tej wybitnie nużącej książki dotarła do mnie przerażająca prawda: sięgnęłam po nią ponieważ okładka wyglądało interesująco :) I chyba okładka to najbardziej interesujący punkt lektury ponieważ ani bohaterka ani narracja nie pozwalają cieszyć się czasem spędzonym nad książką. Autorką tej biografii jest lady Colin Campbell, kobieta, która wiele w życiu robiła a teraz zarabia głównie na produkowaniu historii z życia Windsorów. Po wyguglowaniu nazwiska pisarki ukazuje nam się postać, która swoim gustem w niczym nie ustępuje brytyjskim bohaterom z wyższych sfer.
W tym momencie ujawniam mój niemroczny sekret - nie przepadam za brytyjską rodziną panującą i tzw society. Nie dlatego, że wyrządzili mi krzywdę ale dlatego, iż należą do kategorii celebrytów (których nie toleruję) i zajmują się nicnierobieniem, ewentualnie rozsyłaniem uśmiechów na lewo i prawo. Są po prostu bezproduktywni. Niewdzięcznie tak mówić o władcach drugiej ojczyzny ale kochać ich nie przysięgałam ;)
Królowa jest biografią Elżbiety Bowes Lyon, Królowej Matki, istoty uwielbianej przez naród. I to chyba wszystko co ewentualny czytelnik musi wiedzieć. Jako ostrzeżenie można potraktować kilka przytoczonych przeze mnie uwag. Autorka ewidentnie za Elżbietą nie przepadała. Momentami trudno nie zgodzić się z biografką: Elżbieta nie uważała, że wykształcenie czy tez ogólnie wiedza mogą okazać się przydatne w karierze dobrze urodzonej panny. Była nieznoszącą sprzeciwu, egoistyczną snobką, nieustannie flirtującą z przedstawicielami płci przeciwnej. Nie interesowała się fizyczną stroną związku ale potrafiła bezbłędnie grać sztucznymi uśmiechami oraz trującą słodyczą. Doprawdy uroczy, rozjeżdżający przeciwników taran.
I tutaj następuje uwaga pierwsza: przy tak "barwnej" bohaterce, czytelnik nie odczuwa potrzeby dokształcania mało znaczącymi wstawkami w stylu Mariusza Mixa Kolanko - że zacytuje: "[...] dzięki romansowi łączącemu go z lady Leslie, z domu Leonie Jerome, siostrą pięknej matki Winstona Churchilla lady Randolphowej Churchill, która z kolei stała się bliską przyjaciółką króla Edwarda VII, gdy ten był jeszcze księciem Walii." To jeden z licznych kwiatków.
Innym irytującym elementem tej mało profesjonalnej biografii są szczegóły życia płciowego Edwarda VIII - to, że ponoć miał małego penisa i cierpiał na przedwczesny wytrysk było jednak kwestią intymną i w żaden sposób nie wpłynęło na życie Królowej Matki. Warto nadmienić, że wszystkie te arcyciekawe informacje Colin Campbell czerpie z plotek rozsiewanych przez otoczenie króla. Przydałoby się również by autorka zanim zabrała się za pisanie biografii, zasięgnęła porady w zakresie wiedzy historycznej. Pisanie, że Polska zdecydowała się "przywrócić monarchię" jest cokolwiek niepoważne ponieważ monarchistyczne rojenia miała wyłącznie garstka lizusów ze stajni Sikorskiego a nie cała elita polityczna, o narodzie nie wspominając. Lady Campbell wyraża również nadzieję, że gdyby Edward VIII utrzymał się na tronie, Imperium Brytyjskie nie upadłoby, mogłoby jedynie się "przeobrazić", Pisarka jednocześnie informuje świat o atucie Elżbiety w postaci pośladków rozmiarów Kanału La Manche. Wisienką na torcie okazuje się być stwierdzenie, że II Wojna Światowa okaże się być największym triumfem Elżbiety i Anglii.
Ta książka jest straszna, nudna i pisana chyba dla ludzi, którzy rozkochani w arystokratycznych wyliczankach, nie zwracają uwagi na fakty polityczne i ekonomiczne. Miałam niedawno w rękach książkę Anne Sebba Ta Kobieta. Wallis Simpson - biografię wroga numer jeden Elżbiety. Tyle tylko, że Wallis była równie barwną postacią ówczesnej Anglii a autorka potrafiła tę feerię barw umiejętnie zaprezentować. Sięgająć po Królową miałam nadzieję na niejakie uzupelnie tej palety kolorystycznej. Niestety poza kilkoma powszechnie znanymi faktami oraz tymi, które czytelnik ma w głęboki poważaniu, pani Campbell nie zaoferowała mi niczego ciekawego.
Mój brak fascynacji światem Sapkowskiego nie wynikał z jakiejś szczególnej niechęci wobec autora. Raczej podyktowany był mnogością achów i ochów na temat wiedźmińskiej sagi oraz przewidywanym ostracyzmem społecznym bo przecież nie wypada nie znać Sapkowskiego. Nie bez znaczenia pozostaje też moja niechęć w stosunku do literatury fantasy i wszelkich literackich czary-mary. Nie jest to moja bajka, niestety. Mój luby, odkąd pamiętam, próbował nakłonić mnie do lektury. I nie powiem, próbowałam jednak trzykrotnie porzucałam książkę. Teraz jednak udało mi się dokończyć opowiadania i mówię: nie jest źle.
Wieki temu ktoś postanowił nakręcić filmową interpretację przygód Wiedźmina. Oglądałam i ze względu na brak znajomości książek nie mogłam opiniować czy się udało czy nie. Zapamiętałam natomiast przerażające efekty specjalne oraz średniej urody biust jednej z aktorek zaangażowanych w projekt. Do serialu wracać nie zamierzam ale czytanie z całą pewnością dokończę. U Sapkowskiego świat nie jest może tak zawikłany i tajemniczy jak u Tolkiena ale dla niektórych czytelników będzie przez to prostszy w odbiorze - wiele interesujących istot o ciekawej proweniencji i zróżnicowanym zapleczu finansowym przemieszcza się po górach i lasach w poszukiwaniu zarobku, władzy czy zemsty. Niektórzy żyją sobie spokojnie, uprawiając ziemię czy prowadząc gospody do czasu aż pojawi się jakiś wichrzyciel, któremu zachce się cosik wychędożyć. W tym świecie funkcjonuje Geralt z Rivii - wiedźmin, który dobra pragnąc, zazwyczaj czyni większe zło.
Sama postać budzi w mnie raczej sprzeczne uczucia - z jednej strony silny, inteligentny facet (jeśli tak mogę rzec), który wykazuje się raczej odwagą niż brawurą i ma interesujące poczucie sprawiedliwości, z drugiej strony jednak Geralt głupieje w kontaktach z inteligentnymi kobietami, marzy o niemożliwym i dziwacznie interpretuje nakazy kompasu moralnego jeśli chodzi o Yennefer. Ta sprzeczność powoduje jednak, że Geralt fascynuje i to on jest powodem, dla którego zamierzam kontynuować lekturę. Małżonek zachwalał, że w opowieściach o Wiedźminie będzie dużo "smaczków". I nie powiem bo Marylka od jarmarków wywołała uśmiech na twarzy. Ale tych smaczków jest za dużo i miejscami odczuwa się niejaki przesyt. Atmosfera jest na wskroś swojsko-polska a nie jest to mój klimat więc tutaj również zachwytów nie będzie. No i Jaskier, któremu należałoby obić mordę - swojsko mówiąc = za głupotę i nieujarzmiony język. Ale główny bohater wart jest grzechu, który mam zamiar popełniać przez kolejnych kilka książek.
Rok 2013 zaliczam do udanych - mnóstwo podróży, dobre wspomnienia i kilka interesujących lektur za mną. Nowy Rok witam z radością ponieważ kolejne podróże przed nami no i podróżować będziemy już w trójkę, choć ta trzecia osoba niekoniecznie będzie zdawała sobie sprawę, że ogląda świat. Na wszelki wypadek rozpoczęliśmy z lubym wczesną edukację i dużo czytamy, by się maluch dokształcił zawczasu.
W okresie świątecznym dużo rozmyślałam o książeczkach mojego dzieciństwa. Jak odbieram je po latach (bo wszystkie moje dziecięce lektury są bezpieczne w domu rodziców) i jak mają się one do lektur współczesnych dzieciaków. Codziennie rozmawiam w pracy z rodzicami i ich pociechami, z ciekawością spoglądam, jakie książeczki ich interesują. Niektóre z przyjemnością przeczytam własnemu maluchowi. Ale z całą pewnością sięgnę po moje lektury, z ilustracjami, które po dziś dzień wywołują szeroki uśmiech na mojej twarzy. Rodzina zrobiła mi wspaniały prezent świąteczny - podarowała dwie książeczki, które zaginęły na przestrzeni lat, a należały do najukochańszych.
Kto nie zna twórczości Ewy Szelburg-Zarembiny i jej wierszy?
Idzie niebo ciemną nocą,
ma w fartuszku pełno gwiazd.
Gwiazdy świecą i migocą,
aż wyjrzały ptaszki z gniazd.
Jak wyjrzały, zobaczyły
to nie chciały dłużej spać.
Kaprysiły, grymasiły,
żeby im po jednej dać.
Gwiazdki nie są do zabawy,
tożby nocka była zła.
Bo usłyszy kot kulawy,
cicho bądźcie! Aaa…
Na zbiór Przez okrągły roczek składają się cztery części, poświęcone porom roku - Na zielonej trawie, Na listeczku kalinowym, Dziadzio Mrok, Srebrne gwiazdki. Moje wydanie pochodzi z roku 1989 nie jest więc starożytną księgą :)Wierszyki są krótkie, w starym stylu i bardzo piękne. A te ilustracje...jakże one działały na moją wyobraźnię. Ba...nadal działają! Stworzył je Zbigniew Rychlicki, utytułowany ilustrator i autor postaci Misia Uszatka.
Druga lektura jest znacznie starsza bo pochodzi z roku 1959. Wiersze są autorstwa Stefanii Szuchowej, pisarki i autorki słuchowisk dziecięcych i młodzieżowych. Jest tam kilka perełek, które od lat umieszczam między innymi na kartkach bożonarodzeniowych. Oto fragment Krasnalka na choince:
Patrzcie...w gęstych igiełkach,
Światełkach, świecidełkach,
Tuż, tuż przy korze
Niczym w świerkowym borze
Usiadło jakieś nieboże:
Tyciuchny skrzatek,
Przyjaciel dziatek,
Powiernik lalek -
Krasnalek. [...]
Autorem ilustracji jest Zdzisław Witwicki, autor wielu wspaniałych opracowań graficznych w literaturze dziecięcej.
W dzisiejszych czasach oferta wydawnicza dla maluchów jest bardzo bogata, czasem wręcz trudno zdecydować, która książeczka będzie najodpowiedniejsza. Nie oznacza to jednak, że nie możemy sięgać do własnych wspomnień. Dlaczego rezygnować z Mikołajka, Co słonko widziało czy wspaniałych, pełnych przygód opowieści, snutych przez państwa Centkiewiczów? Prawdą jest, że niektóre będą trącić myszką. No i co z tego? Przecież nie ma niczego złego w czytaniu "nowego" Harrego Pottera czy "starego" Tomka Wilmowskiego. To postacie, które na stałe zagościły w literaturze i będzie dla nas - rodziców wielką frajdą odkrywanie ich na nowo, wespół z naszymi pociechami.
Noworocznie pozdrawiam!